W „Wojnie powietrznej i literaturze” W.G. Sebald opisując skutki nalotów na Drezno stwierdza: Dokonująca się w ciągu kilku godzin śmierć całego miasta w płomieniach, z budynkami i drzewami, z mieszkańcami, zwierzętami domowymi, sprzętami i wszelkimi urządzeniami, musiała u tych, którym udało się uratować, nieuchronnie prowadzić do przeciążenia i paraliżu władz umysłowych i uczuciowych. Relacje poszczególnych świadków mają zatem tylko względną wartość i muszą być uzupełnione tym, co odsłania się spojrzeniu sztucznemu, synoptycznemu.
Sebald cytując niemieckiego autora, współczesnego tragicznym wydarzeniom, zauważa, że doświadczenie niebywałego narodowego poniżenia, które w ostatnich latach wojny było udziałem milionów ludzi, nigdy naprawdę nie zostało ujęte w słowa, a bezpośrednio dotknięci nie dzielili się nim między sobą i nie przekazali go późniejszemu pokoleniu. Narzekania Niemców, że nie mają wielkiej, prawdziwie epopei wojennej i powojennej, ma coś wspólnego z tym, że zawiedli (co pod pewnym względem zresztą jest zupełnie zrozumiałe) w obliczu potęgi absolutnej przygodności, wylęgłej z ich opętanych porządkiem głów.
W pełni lata 1943 roku, w okresie uporczywych upałów, Royal Air Force, wspierana przez amerykańską 8. Flotę Powietrzną, dokonała szeregu nalotów na Hamburg. Celem przedsięwzięcia, o nazwie Operacja „Gomora", było możliwie całkowite zniszczenie miasta i obrócenie go w popiół. 28 lipca podczas nocnego nalotu, który rozpoczął się o godzinie l, zrzucono dziesięć tysięcy ton bomb burzących i zapalających na gęsto zaludniony teren mieszkalny na wschód od Łaby, obejmujący dzielnice Hammerbrook, Hamm-Nord i Hamm-Süd, Billwerder Ausschlag oraz częściowo St. Georg, Eilbek, Barmbek i Wandsbek. Zgodnie z wypróbowaną już metodą najpierw użyto bomb burzących o wadze czterech tysięcy funtów, które rozbijały i wyrywały z futryn okna i drzwi, następnie lekkie ładunki zapalające wzniecały ogień na poddaszach, podczas gdy bomby zapalające o wadze do piętnastu kilogramów przebijały się aż do najniższych kondygnacji. W ciągu kilku minut na obszarze nalotu, wynoszącym około dwudziestu kilometrów kwadratowych, wybuchły wielkie pożary, tak szybko zrastające się ze sobą, że w kwadrans po zrzuceniu pierwszych bomb cały przestwór, jak okiem sięgnąć, był jednym morzem ognia. A po następnych pięciu minutach, o godzinie 1.20, wszczęła się burza ogniowa o intensywności ponad ludzkie wyobrażenie. Ogień bijący na dwa tysiące metrów pod niebo pochłaniał tlen z takim impetem, że prądy powietrzne osiągały siłę orkanu, a huk był taki, jakby ktoś naraz uruchomił wszystkie rejestry wielkich organów. Trwało to trzy godziny. W momencie największego nasilenia nawałnica unosiła szczyty i dachy domów, miotała w powietrzu belkami i całymi licami ścian, wyrywała drzewa z korzeniami i gnała przed siebie ludzi zmienionych w żywe pochodnie. Zza walących się fasad strzelały płomienie wysokości domów, niczym fale powodzi niosły się ulicami z szybkością ponad 150 kilometrów na godzinę, w dziwnym rytmie zataczały kręgi nad otwartymi placami. W niektórych kanałach płonęła woda. W wagonach tramwajowych topiły się szyby, w piwnicach piekarni gotowały się zapasy cukru. Ci, którzy uciekli z podziemnych schronów, grzęźli, groteskowo powyginani, w rozprażonym, kipiącym bąblami asfalcie. Nikt nie wie naprawdę, ilu ludzi tej nocy straciło życie albo ilu oszalało, nim dopadła ich śmierć. Gdy nastał ranek, światło słońca nie przedarło się przez ołowianą ciemność nad miastem. Dym wznosił się na wysokość ośmiu tysięcy metrów i tam rozprzestrzeniał niczym kolosalny cumulonimbus o kształcie kowadła. Znad tlących się, kopcących gór kamieni długo jeszcze buchał rozedrgany żar, który piloci bombowców, wedle relacji, odczuwali przez ścianki maszyn. Osiedla mieszkalne o łącznej długości ulic wynoszącej dwieście kilometrów były doszczętnie zburzone.
Zza walących się fasad strzelały płomienie wysokości domów, niczym fale powodzi niosły się ulicami z szybkością ponad 150 kilometrów na godzinę, w dziwnym rytmie zataczały kręgi nad otwartymi placami. W niektórych kanałach płonęła woda. W wagonach tramwajowych topiły się szyby, w piwnicach piekarni gotowały się zapasy cukru. Ci, którzy uciekli z podziemnych schronów, grzęźli, groteskowo powyginani, w rozprażonym, kipiącym bąblami asfalcie. Nikt nie wie naprawdę, ilu ludzi tej nocy straciło życie albo ilu oszalało, nim dopadła ich śmierć. Gdy nastał ranek, światło słońca nie przedarło się przez ołowianą ciemność nad miastem. Dym wznosił się na wysokość ośmiu tysięcy metrów i tam rozprzestrzeniał niczym kolosalny cumulonimbus o kształcie kowadła. Znad tlących się, kopcących gór kamieni długo jeszcze buchał rozedrgany żar, który piloci bombowców, wedle relacji, odczuwali przez ścianki maszyn. Osiedla mieszkalne o łącznej długości ulic wynoszącej dwieście kilometrów były doszczętnie zburzone. Wszędzie leżały okropnie zmasakrowane zwłoki. Po niektórych pełgał jeszcze niebieskawy, fosforyczny płomyk, inne spieczone były na brązowo albo fioletowo i skurczone do jednej trzeciej naturalnej wielkości. Leżały poskręcane w kałużach własnego, częściowo już zakrzepłego tłuszczu. Gdy w sierpniu, po ostygnięciu ruin, kompanie karne i brygady więźniów obozów mogły przystąpić do porządkowania, w wewnętrznej strefie śmierci, zamkniętej zaraz po nalotach, znajdowano ludzi, którzy porażeni tlenkiem węgla siedzieli jeszcze przy stole albo oparci o ścianę, gdzie indziej bryły mięsa i kości albo całe góry ciał ugotowanych we wrzątku wytrysłym ze strzaskanych kotłów grzewczych. Inni znowu byli przez żar o temperaturze tysiąca i więcej stopni tak zwęgleni i spopieleni, że szczątki wieloosobowych rodzin wynosić można było w jednym koszu od bielizny.
Od razu nastąpił exodus ocalałych z Hamburga. „Wszystkimi okolicznymi drogami
- pisze Nossack - nieprzerwanie jechano (…) nie wiedząc dokąd".
Uchodźcy, w liczbie miliona i ćwierć, docierali nawet do najbardziej
odległych terenów
Rzeszy. Cytowany wcześniej w innym miejscu Friedrich
Reck pod datą 20 sierpnia 1943 roku, donosi o grupie czterdziestu-pięćdziesięciu uchodźców,
którzy na dworcu gdzieś w Górnej Bawarii próbują dostać się do pociągu. Na
peron „spada tekturowa walizka, pęka i
ukazuje swoją zawartość. Zabawki, neseser z przyborami do manicure, osmalona bielizna. Na koniec spieczone, zmumifikowane zwłoki dziecka, które na wpół oszalała kobieta
zabrała ze sobą jako szczątek przed
kilkoma dniami jeszcze nienaruszonej
przeszłości". Sebald stwierdza, ze niepodobna sobie wyobrazić, by Reck mógł wymyślić tak okropną
scenę. Uchodźcy, w głębokim szoku, rozchwiani między histeryczną wolą przetrwania a ciężką apatią musieli w
ten czy w inny sposób roznieść po całych
Niemczech wieść o potwornościach zburzenia Hamburga.
(...) Zaledwie uchodźcy gdzieś się schronili (...) już znowu wyruszali, ciągnęli dalej albo próbowali wracać do Hamburga, czy to „żeby coś jeszcze uratować albo dowiedzieć się o krewnych", czy też powodowani mrocznymi motywami, które skłaniają mordercę do powrotu na miejsce zbrodni. W każdym razie dzień w dzień niezliczone rzesze ludzkie znajdowały się w drodze. Böll przypuszczał później, że z tych doświadczeń zbiorowego wykorzenienia wyrosła właściwa Republice Federalnej mania podróży, poczucie, że nigdzie nie można dłużej pozostać i zawsze już trzeba być gdzie indziej. Ucieczki i powroty ofiar bombardowań byłyby zatem, z behawiorystycznego punktu widzenia, czymś w rodzaju wstępnych ćwiczeń przed inicjacją do mobilnego społeczeństwa, które ukonstytuowało się w dekadach po katastrofie i pod którego auspicjami chroniczny przymus ruchu zmienił się w cnotę kardynalną.
(...) Zaledwie uchodźcy gdzieś się schronili (...) już znowu wyruszali, ciągnęli dalej albo próbowali wracać do Hamburga, czy to „żeby coś jeszcze uratować albo dowiedzieć się o krewnych", czy też powodowani mrocznymi motywami, które skłaniają mordercę do powrotu na miejsce zbrodni. W każdym razie dzień w dzień niezliczone rzesze ludzkie znajdowały się w drodze. Böll przypuszczał później, że z tych doświadczeń zbiorowego wykorzenienia wyrosła właściwa Republice Federalnej mania podróży, poczucie, że nigdzie nie można dłużej pozostać i zawsze już trzeba być gdzie indziej. Ucieczki i powroty ofiar bombardowań byłyby zatem, z behawiorystycznego punktu widzenia, czymś w rodzaju wstępnych ćwiczeń przed inicjacją do mobilnego społeczeństwa, które ukonstytuowało się w dekadach po katastrofie i pod którego auspicjami chroniczny przymus ruchu zmienił się w cnotę kardynalną.
Jeśli pominąć zaburzone zachowania samych ludzi, niewątpliwie najbardziej uderzającą zmianą w naturalnym porządku miast po niszczycielskim ataku było gwałtowne rozplenienie się pasożytów grasujących na niepogrzebanych zwłokach. Widomy brak odnośnych spostrzeżeń i komentarzy tłumaczy się milczącą tabuizacją, tym bardziej zrozumiałą, jeśli zważyć, że Niemcy, którzy postawili sobie za cel kompletne oczyszczenie i dezynfekcję Europy, musieli bronić się przed kiełkującym w nich teraz strachem, iż sami są populacją szczurów. W nieopublikowanej swego czasu powieści Bölla opisany jest szczur, jak węsząc, przemyka się z hałdy gruzów na ulicę, a Wolfgangowi Borchertowi zawdzięczamy piękną opowieść o chłopcu sprawującym straż przy zwłokach zasypanego braciszka, w której grozę zażegnuje zapewnienie, że szczury przecież w nocy śpią. Poza tym, o ile mi wiadomo, w ówczesnej literaturze znajdziemy na ten temat jedynie ustęp u Nossacka, gdzie czytamy, że więźniowie w pasiakach, zatrudnieni przy usuwaniu „szczątków byłych ludzi", w strefie śmierci mogli torować sobie drogę do leżących w schronach trupów tylko miotaczami płomieni, bo roiło się od much, a stopnie i podłogi piwnic pokryte były obślizgłymi, długimi na palec glistami. „Szczury i muchy opanowały miasto. Tłuste i zuchwałe szczury uganiały po ulicach. Ale jeszcze obrzydliwsze były muchy. Wielkie, z zielonym połyskiem, jakich nigdy dotąd nie widziano. W zbitych kłębach przewalały się po bruku, parząc się, obsiadały resztki murów i wygrzewały się, zmęczone i syte, na odłamkach szyb. Gdy nie mogły już latać, wpełzały za nami przez najmniejsze szczeliny, zanieczyszczały wszystko, a ich brzęczenie i pobzykiwanie było pierwszym odgłosem, jaki słyszeliśmy, budząc się. Ustało to dopiero w październiku". Ten obraz rozmnożenia się skądinąd wszelkimi sposobami tępionych gatunków jest rzadkim dokumentem życia w zrujnowanym mieście. Nawet jeśli większość ocalałych ustrzegła się bezpośredniej konfrontacji z najwstrętniejszymi okazami fauny ruin, to muchy prześladowały ich wszędzie, nie mówiąc już o „odorze [...] zgnilizny i rozkładu", który, jak pisze Nossack, „zalegał nad miastem". Nie dotarł do nas niemal żaden przekaz o tych, których w tygodniach i miesiącach po bombardowaniu poraziła obrzydliwość istnienia, jednak przynajmniej Hans, główny narrator w powieści Anioł milczał, czuje zgrozę na myśl o konieczności podjęcia życia na nowo i najprostszym rozwiązaniem wydaje mu się po prostu rezygnacja, „zejść cicho po schodach i wtopić się w noc".
Reasumując za Sebaldem, mimo usilnych starań o tak zwane przezwyciężenie przeszłości wydaje się, że Niemcy, są dziś narodem wybitnie ślepym na historię i pozbawionym tradycji. Obce jest im namiętne zainteresowanie dawniejszymi formami życia i osobliwościami własnej cywilizacji, jakie na każdym kroku wyczuwa się na przykład w kulturze Wielkiej Brytanii. A jeśli w ogóle spoglądają wstecz, zwłaszcza na lata 1930-1950, to przypatrują się i zarazem odwracają wzrok… Traumatyczne przeżycia, odwracanie i zamykanie się w sobie sprawiły, że prawie nic nie wiemy o tym, co Niemcy myśleli i widzieli w ciągu pięciu lat między rokiem 1942 a 1947.
2.06.2013 r. Rule Germania |
Cytaty: W.G. Sebald Wojna powietrzna i literatura. Wydawnictwo W.A.B 2012
Fotografie cyfrowe, wykonałem w Hamburgu i pobliskim Adendorfie w weekend 31.05-2.06.2013 r.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz