wtorek, 25 listopada 2014

Żyrardów. Impresja 1



A może byśmy... wpadli, tak na dzień do Żyrardowa



Miało to być idealne miasto przemysłowe. Całość założenia była starannie przygotowana. Siatka ulic wytyczona została bardzo precyzyjnie, miasto podzielone zostało na strefy przemysłową, mieszkalną, wypoczynkową. Przygotowany został również kompleksowy plan perspektywiczny osady, który obok przemysłu przewidywał program usług towarzyszących i zabezpieczających w pełni potrzeby wszystkich grup społecznych w zakresie mieszkalnictwa, handlu, kultury, oświaty, ochrony zdrowia i rekreacji. W podstawowych ogólnych założeniach programowych miasto - ogród przeznaczono miało być dla ludności pracującej i mogło w nim mieszkać nie więcej niż 30000 ludzi w domach rodzinnych, o ile to możliwe osobnych, otoczonymi ogródkami. Miało mieć ono część przemysłową, mieszkalną i usługową, oraz posiadać swój ogród - park publiczny, a w nim miejsca gier i zabaw dla dzieci i osób starszych*).




Założyciele Żyrardowa chcieli wcielić w życie idee społecznego solidaryzmu. Osiągnąć chcieli to przy jednoczesnym podziale miasta na dzielnice robotniczą i willową gdzie mieszkali i spędzali czas wolny właściciele, inżynierowie, dyrektorzy fabryk i kadra zarządzająca. Utopie się nie sprawdzają więc prędzej czy później musiało dojść do konfliktów. Bardzo szybko Żyrardów został kojarzony z robotniczym buntem i strajkami. Określenie Czerwony Żyrardów odnosiło się nie tylko do koloru cegły, z której miasto zostało zbudowane. Do legendy przeszedł choćby strajk szpularek z 1883 r, pierwszy strajk na ziemiach polskich, było to jedno z pierwszych na świecie masowych wystąpień zapoczątkowanych przez kobiety. W strajku wzięło przeszło 8 tys. pracowników! Mimo interwencji wojska carskiego i bezwzględnych Kozaków, ofiar śmiertelnych, rannych i aresztowanych, protestujący zwyciężyli, a dyrekcja przystała na większość robotniczych postulatów**).




Do dzisiaj zachowała się prawie cała zabytkowa tkanka kompleksu urbanistycznego. Osada fabryczna dla pracowników i kadry kierowniczej fabryki lnu w Żyrardowie powstawała przez prawie cały wiek XIX i XX. Unikatowe w skali europejskiej osiedle fabryczne jest jednym z najcenniejszych zespołów architektury przemysłowej w Europie, ciągle funkcjonującym w części mieszkalnej. Jednak uwzględniając współczesne standardy - urocze domki z czerwonej cegły czy kamienice - są często po prostu slumsami, jak uważa red. naczelny Radia Żyrardów Jerzy Jankowski: W domkach z czerwonej cegły czy kamienicach ludzie mieszkają, bo nie mają wyboru. (...) są to (...) miejsca wstydliwe, dzielnice w których często się nie pracuje, nie dba o wspólne mienie, nie myśli o jutrze. I ci ludzie często nie są temu winni, po prostu miasto o nich zapomniało. Warunki społeczne, demograficzne, lokalowe nie determinują naszego życia, ale mają ogromny wpływ na nie. Wspólnota rozumiana jako „żyrardowianie” w sumie nie istnieje. Te budynki zaczynają się właśnie zawalać jak ostatnio na ul. Legionów Polskich. A pofabryczne duże budynki kupują biznesmeni i budują tam „nowy świat”. Lofty kupią bogaci warszawiacy, którzy tu tylko ulokują pieniądze, a przyjadą raz na miesiąc.







Drugie życie aparatów

Mały obrazek również posiadać urok, szczególnie jeśli jest to Olympus. OM'a 2N wygrzebałem spośród bibelotów sklepie z używanymi ciuchami, tani nie był bo kosztował aż 50 zł (!) ale warto było. Te jednocyfrowe OM-y z obiektywami Zuiko 1:1,4 chętnie używane były przez zawodowych fotoreporterów w latach 70 i 80. Aparat okazał się sprawny, mimo widocznych śladów intensywnego niegdyś używania. Po włożeniu 2 bateryjek maszyna zakaszlała i zaświeciła, światłomierz i wszystkie czasy migawki okazały się działać. 
OM-2N pojawił się w 1984 r. jego zaletą jest automatyka przesłony i solidny pomiar, aparat nie jest przeładowany elektroniką i solidnie wykonany (metal), przy czym jego rozmiary są niewielkie a konstruktorom udało się zachować niezłą ergonomię. Korpus trzyma się wygodnie, pokrętła sterujące są łatwo dostępne. Ponadto gdy rozładuje się bateria nadal można robić zdjęcia, całkowicie manualnie, ustawiając parametry na oko lub wg wskazań jakiegokolwiek światłomierza. Nie można tego powiedzieć o wielu innych konstrukcjach z ostatnich dekad XX wieku. Pewnym mankamentem (jeśli przyzwyczajeni jesteśmy do pokręteł umieszczonych na górnej pokrywie korpusu) może być tarcza ustawiania czasów migawki, znajdująca się u nasady obiektywu. Należy się po prostu przestawić i przyzwyczaić.
Z OM-em załadowanym hiszpańskim wynalazkiem firmy Argenti Protopanem 400 Professional przez kilka godzi swobodnie, bez konkretnego planu spacerowałem po ulicami Żyrardowa, nie omijając nawet zrewitalizowanych budynków Starej i Nowej Przędzalni. Mój skaner nie jest wstanie oddać ostrości i rozpiętości tonalnej zdjęć wykonanych tym aparatem, nawet na wspomnianym tanim filmie, na skanach wychodzi jakiś szum, którego na odbitkach nie ma?



Zdjęcie cyfrowe 2014 r.


STELLA
Na koniec pierwszej impresji na temat Żyrardowa prezentuję jeden z serii sfotografowanych w listopadzie 2014 r. obiektów.  Przy jednym z głównych ciągu komunikacyjnych miasta, ulicy Limanowskiego 47, stoi budynek największej swego czasu fabryki pończoch w Cesarstwie  Rosyjskim, która zatrudniała 1600 osób. W 1967 zakład otrzymał wdzięczną nazwę Stella, fabryka zamknięta została w 2005 r.




Dzisiaj budynek jest opuszczony i penetrowany jest jedynie przez miłośników miejsc opuszczonych a zdjęć wnętrz Stelli w necie znaleźć można bez liku. Przy okazji trafiłem na interesującą wypowiedź p. Ireny Wójcickiej, pracownicy zakładów: Pamiętam między innymi, że z moją przyjaciółką Małgosią Łukasiewicz wtedy [1980 lub 1981] żeśmy były w Żyrardowie, gdzie pomagałyśmy zakładać związek zawodowy w fabryce pończoch „Stella”. Całkowicie kobieca fabryka, gdzie na niechęć do zmian, na sztywność tego komunizmu, który tam był bardzo brutalny, nakładała się jeszcze taka czysto męsko-damska dyskryminacja. Kobiety pracowały, ale personel [kierowniczy] był męski i w sposób niezwykle upokarzający były traktowane. Myśmy pomagały im z moją koleżanką spisać postulaty. Był problem stempli na pończochach. Ponieważ fabryka produkowała pończochy, to dyrekcja uważała, że istnieje podejrzenie, że kobiety będą je kraść. Wymieniając stare pończochy na nowe w trakcie pracy, prawda. Wymyślono, że każda para, kupiona w sklepie, powinna – jeżeli ma być używana w pracy – pojawić się w odpowiedniej komórce tego przedsiębiorstwa i dostać stempel na górze, tam gdzie ten szerszy kawałek na podwiązki. Kobiety miały chodzić tylko w pończochach ze stemplem i ten stempel wartownik mógł kontrolować, po prostu zaglądając pod spódnicę. Postulat tych kobiet nie dotyczył tego, że jest coś niezwykle upokarzającego w samym procederze zaglądania pod spódnice, w podejrzeniu, że one mogą kraść. To, co dla nich było udręką, to fakt, że się te stemple zmywały. Wtedy nie chodziło się w spodniach, trzeba pamiętać, że pończochy no, to trzy czwarte roku się nosiło. Więc to był rzeczywiście problem, bo jak się zmywały, to trzeba było kupić następną parę, bo tylko nowa, jeszcze opakowana w sklepie, mogła być podstemplowana. To był koszt. Postulat był taki, żeby stemple były niespieralne. I to uświadomiło mi taką głębię deprawacji tego systemu, sposobu traktowania ludzi. (ze strony PAMIĘTANIE PERELU 1956-1989)
C.D.N.

Fotografie zamieszczone w tekście są skanami odbitek 12,80 x 17,80 cm, wykonanych na papierze PE Ilford Multigrade
---

poniedziałek, 17 listopada 2014

Korytarz bogów






Dopiero co, pisałem o poszukiwałem powiązań fotografii elementarnej i Witka Jagiełlowicza... Kilka dni temu wylądowałem w Jeleniej Górze na seminarium PF DKF. Warto będzie wkrótce, wrócić do tematu bo prezentowany tam przez Grzegorza Pieńkowskiego przekrój kina ukraińskiego okazał się nie tylko interesujący lecz również inspirujący. Zwieńczenie przeglądu, film Łoznicy - Majdan. Rewolucja godności - nie tylko poruszył ale pokazał jak prostymi zabiegami formalnymi można zwielokrotnić moc przekazu filmowego... Wróćmy jednak do fotografii, pierwszą osobą, która spotkałem już na samym wejściu do JCK czyli w słynnej Galerii Korytarz okazała Ewa Andrzejewska (powinienem napisać, bogini, dobry duch Szkoły Jeleniogórskiej). Pani Ewa wieszała właśnie wystawę, której otwarcie miało się odbyć dnia następnego. Kilka minut później na ścianie w moim pokoju hotelowym objawiły mi się dwie prace Wojciecha Zawadzkiego, prawdziwe baryty a nie jakieś tanie wydruki, dalej, w Cieplicach, w nowej siedzibie Muzeum Przyrodniczego, wśród niedawno odsłoniętych fresków, prezentowane są wystawy E. Andrzejewskiej (Fotografia pamiątkowa) i W. Zawadzkiego (Olszewskiego 11)! 







Następnego dnia, korzystając z zaproszenia samej Ewy Andrzejewskiej, bez żalu odpuściłem sobie końcówkę nacjonalistycznego, ukraińskiego filmu aby na własne oczy zobaczyć z nadzieją na poznanie, kolejnego boga Szkoły Jeleniogórskiej, Wojciecha Zawadzkiego.
Na wernisażu nie zabrakło autorów z niedalekich Czech, okazuje się, że Josef Sudek jest nieustającą inspiracją dla pokoleń czeskich fotografów. Szacunek i podziw jakim otaczają go współplemieńcy przybiera czasami formę kultu. Sama wystawa zatytułowana jest W Ogrodzie Rothmayera a na fotografiach widzimy fragmenty ogrodu, w którym w latach 50 i 60 XX wieku tworzył Josef Sudek. Autorami prac są Tomáš Balej, Jaroslaw Beneš, Tomáš Rasl, Karel Kuklík oraz gościnnie Wojciech Zawadzki. Warto dodać, że wymienieni Kuklik (ur. 1937 w Pradze) i Benes (ur. 1946 w Pilznie) to już uznani klasycy czeskiej fotografii, podobnie jak Zawadzki w Polsce. Wystawa czeskich artystów - fotografów, dedykowana cyklowi fotografii stworzonych w latach 50- tych XX wieku w ogrodzie słynnego architekta Otto Rothmayera przez legendarnego, znanego na całym świecie czeskiego artystę Josefa Sudka*).









Zestaw jest bardzo różnorodny, każdy z autorów obrał inną ścieżkę zmierzenia się z ogrodowymi tematami mistrza Sudka. Interesujące jest śledzenie na podstawie jednego, wybranego motywu minimalizmu Kuklíka, negowania Form u Beneša i lekkiego romantyzmu Homoli, oraz tego, jak Rasl wychodzi poza motyw, choć ciągle w nim jest, a Balej nie wypiera się swojego architektonicznego ja, starając się przeniknąć powierzchnię materii.
"Willa Rothmayera" to kolorowa mozaika na płaszczyźnie pięknej klasycznej techniki wielkiego formatu, przy której dyskusje o sztuce jakoś tracą sens.**)






W krótkiej rozmowie z Ewą Andrzejewską, w tym miejscu, nie można było nie wspomnieć Eryka (Ireneusza Zjeżdżałki), który jako młodzieniec regularnie przyjeżdżał do Jeleniej Góry na Warsztaty Fotograficzne prowadzone przez Andrzejewską i Zawadzkiego. Impresje z Jeleniej Góry, miejsca niezwykle ważnego dla polskiej fotografii, pojawią się tutaj, jeszcze  w najbliższych tygodniach jeszcze wielokrotnie. 

--
*)  info z JCK
**) cytat z katalogu wystawy.

piątek, 7 listopada 2014

ZAMYKAM OCZY. Witek Jagiełłowicz poeta obrazu.



(...) każda hiperfotografia w jakimś sensie jest nierealistyczna. A to dlatego, że zwraca uwagę przede wszystkim na swą własną formę. Taka też jest fotografia elementarna. Logiczna i racjonalna, czysta i perfekcyjna, ujmująca prostotą, ale i swą harmonią poetycka. Wymaga artystycznej konsekwencji i  warsztatowej dyscypliny, odkrywczej pasji i inwencji - niezbędnych po to, by fotografując to, co potoczne, pokazać rzeczy „niewidzialne”. Fotografia ta, stwarzając nową rzeczywistość, rzeczywistość własną, sam obraz czyni kryterium prawdy. Jest taka, że dałoby się o niej powiedzieć: „jedna fotografia, a ile fotografii!”. Powstając w świadomości twórcy, bywa funkcjonalna względem indywidualnie pojmowanej przez niego rzeczywistości – zarazem obiektywnej i przezeń stwarzanej.  Być może jest tym samym utożsamiana przez artystę z jego własnym tej rzeczywistości ideałem. 
Jerzy Olek, Karkonosze, katalog, Galeria Sztuki Współczesnej, Jelenia Góra, 9.1984 r.

Witold Jagiełłowicz. Rychlik 30 grudnia 2009 r .
 47,5x48,7cm 1/2

Te słowa Jerzego Olka pozwoliłem sobie zacytować jako motto wstępu do wystawy niezwykle wrażliwego choć niestety mało znanego fotografa Witolda Jagiełłowicza. Mam nadzieję, że zaplanowana na 3 grudnia 2014 wystawa stanie się pierwszym krokiem do wyjścia z cie(m)nia - fotograficznej poczekalni. Piszę te słowa 5 listopada, miesiąc przed wernisażem wystawy ZAMYKAM OCZY, którą od kilku miesięcy Witek przygotowuje specjalnie dla naszej Galerii. Jak już niejednokrotnie pisałem staram się tylko wyjątkowo pisać na tym blogu o wydarzeniach związanych z moją pracą zawodową-codzienną, taki wyjątek zdarza się się jednak co jakiś czas. Trudno znaleźć granicę między tym co trzeba (praca) a tym co się chce (działalność i twórczość prywatna), takim przypadkiem jest Witek Jagiełłowicz, którego znam od wielu lat jako przyjaciela B. Biegowskiego, jeszcze z Trzcianki i osobę współtworzącą projekty KF ŚWIETLICA. Osobiste (exactly!) prace zobaczyłem całkiem niedawno, po wystawie fotomontaży Henryka Króla (2012), Witek pokazał nam kilkanaście stykówek swoich prac fotograficznych. Mam wrażenie, że wszyscy którzy pochylili się nad stołem z miniaturami Witka odnieśli wrażenie, że obcują z estetycznym objawieniem, że obrazy subtelnie poruszyły neurony w naszych głowach. Mnie zaskoczyła elementarność i skrajny minimalizm ale również perfekcyjne wykonanie i przygotowanie do ekspozycji dla małego grona na boku Galerii.
Fotograficzne korzenie Witolda Jagiełłowicz znajdują są w Trzciance, która  w latach 80 XX wieku była wylęgarnią fotograficznych talentów jak bracia Biegowscy. Grupa wychowanków Henryka Króla konsekwentnie zgłębiała tajniki procesu żelatynowo-srebrowego by w końcu wyposażeni w perfekcyjny warsztat realizować się na własnej drodze. W zasadzie niewiele wiem o pierwszych poszukiwaniach fotograficznych Witka, jedynie to, że od samego początku bardziej interesowała go kreacja niż dokumentacja. Takie też były jego pierwsze świadome poszukiwania skupiające się, jak to się często zdarza, wokół autoportretu.


Witold Jagiełowicz
Poznań 20 lutego 2012 r. 42x59cm 1/1

Myślę, że pierwsze działania fotograficzne Witka wpisują się zapoczątkowany w latach 80 XX w, osobny nurt w polskiej fotografii, zwany fotografią elementarną. Tworzyli go artyści głęboko zaangażowani w obserwacje natury. Cenią oni bezpośredniość i precyzję odwzorowania stanu natury, czemu powinna towarzyszyć umiejętność dostrzegania i analizy zjawisk w naturze oraz uchwycenie ich we właściwym momencie. Stosuje się tam na ogół tradycyjne wielkoformatowe kamery, a nawet fotografię otworkową (pinhole), co traktowane jest też jako opozycja wobec najnowszych technologii elektronicznego zapisywania i przetwarzania obrazów. Chociaż czasami pojawiają się tutaj obrazy stylizowane na dawne epoki, to nurt ten stał się jak najbardziej współczesną propozycją, która była reakcją na oschłość konceptualnego fotomedializmu. Podkreśla się tutaj zarówno techniczną specyfikę fotografii, jak i głęboko osobiste przeżywanie świat. Twórcami z tego kręgu są Wojciech Zawadzki, Andrzej Jerzy Lech, Ewa Andrzejewska, Janusz Leśniak, Marek Szyryk i przedwcześnie zmarły (2008) Ireneusz Eryk Zjeżdzałka. Bliscy takiemu pojmowaniu fotografii są także Stanisław J. Woś (1951-2011) i Paweł Żak, którzy jednak często inscenizują swoje fotografie i stosują fotomontaż. Ich styl można by nazwać neopiktorializmem z powodu dbałości o estetyczne opracowanie odbitek oraz odwołań do czystej wrażeniowości. 


Witold Jagiełłowicz. „Ikar” Poznań październik 2014 r.
2x- 70x106cm 1/1

Twórczośc Witka bliższa jest temu drugiemu nurtowi, znajdujemy też wyraźne odniesienia do praskiego samotnika Josefa Sudka, poety kamery, który potrafił zaczarować najbardziej niepozorne i drobne fragmenty otaczającego świata. Takimi są jego cykle martwych natur, pejzaży z okolic Pragi czy z podmiejskich lasów. Takim magicznym miejscem stał się tez ogródek otaczający maleńką pracownię wciśniętą w podwórko czynszowych kamiennic - temat najsłynniejszego cyklu. 
Podobne są niektóre zdjęcia Witka, ich tematami są miejsca i obiekty głęboko osadzone w krajobrazie codzienności, wręcz ocierające się o banał ale uderza w nich niezwykła dbałość o formę i kompozycję obrazu fotograficznego, ograniczenie do niezbędnych elementów a często i skrajny minimalizm. Czasami wydawać byś się mogło, że Witek wykorzystuje  fotografię głównie w celu uzewnętrznienia swojej autoekspresji, a mniej istotna jest dla niego rejestracja zewnętrznych kształtów świata. Twórczość Witka Jagiełłowicza jest bardzo osobna i prywatna zarazem, fotograf  często wykorzystuje swój wizerunek albo wręcz odciski fragmentów własnego ciała. Takie są jego ostatnie prace nawiązujące zarówno do początków fotografii jak i awangardy XX w. 
Subiektywny odbiór świata, minimalizm i poezja nie do końca określają  twórczość Witka Jagiełłowicza. Od samego początku jest jednym z filarów Kolektywu Fotograficznego ŚWIETLICA. Brał udział przy realizacji wszystkich, przeważnie wielkoformatowych projektów: Zorki-Prawdziwa historia, Obscur (camera obscura), Ostatni mieszkańcy Starego Rynku a ostatnio INSIDE-OUTSIDE. Są to działania stricte dokumentalne ale wykonane tradycyjnymi technikami tzw. analogowymi z camerą obscura włącznie. 




Witold Jagiełłowicz.
Poznań 01 grudnia 2012 r. 42,5x57cm 2/2


Na wystawie znajdzie się kilka zdjęć o proweniencji dokumentalnej ale są to kadry zawierające dużą dozę niedomówienia i ulotnej poezji. Tytuł wystawy mógłby być również tytułem filmu Cristiana Mungiu i jak w obrazach rumuńskiego reżysera również o fotografiach Witka nic nie wiemy do końca na pewno, przekaz znajduje się między kadrami, na pierwszy rzut oka widzimy fotodokument ale po uważniejszym przyjrzeniu się wydaje nam się, że jednak nie o czystą rejestrację chodziło autorowi. Tropem może dla nas być wielokrotne nawiązywanie przez Witka do tragedii mitycznego Ikara. Jedno z tych zdjęć autor zatytułował, po prostu, Upadek Ikara (Dębki 07 czerwca 2 012r. 56x42cm 1/1). Sceneria  zdjęcia mogła by być ilustracją wiersza Miłosza Piosenka o końcu świata, w którym poeta nawiązywał bezpośrednio do obrazu P. Bruegla. Widzimy rozległą bałtycką plażę, może po sezonie(?) po której przechadzają się nieliczni spacerowicze, większość kadru zajmuje jednolite szare niebo. Na tym niebie niezbyt wyraźna smuga. Ikarowi nie udało się wzlecieć ku słońcu, próbował ale w końcu upadł, nikt poza fotografem tego zdarzenia nie widział, nie wpłynęło ono na ludzi przechadzających się plażą. Zdjęcie Witka, wiersz Miłosza zdają się być parabolami ludzkiego losu a w naszym wypadku wszelkiej maści artystów z fotografami włącznie, najczęściej tak mało efektownie kończą się się śmiałe plany i szczytne zamierzenia. W młodości planujemy wiele, wszyscy chcemy być artystami, niestety codzienne mitręga szybko nas weryfikuje, walka o byt codzienny o osiągnięcie a potem utrzymanie poziomu życia szybko sprowadza nas do pionu. Dużo w tym i naszej winy, młodość zamiast tworzyć coś sensownego trwoni czas na zabawę i inne przyjemności... a zresztą kogo nasza twórczość obchodzi. Nielicznym się jednak udaje, może warto próbować? Wyjście? Jest bardzo proste, fotografia albo rodzina, rodzina i inna praca. Jeśli fotografia jest dla nas naprawdę ważna to poświęćmy się jej na 100%, koniecznie zawodowo i to jak najszybciej, przed trzydziestką a nie jęczmy później, że nie mamy czasu i kasy aby zrobić powiększenia, przygotować wystawę, album, katalog. Albo zawodowstwo albo tkwienie w niszy, niszy, niszy... Nie da się osiągnąć zadowalających efektów w uprawianiu fotografii weekendowo, od czasu do czasu. Wybierając drogę tworzenia na marginesie realnego życia wspiąć się możemy jedynie na poziom szlachetnego miłośnictwa.

Podążam więc za Witkiem, zamykam oczy i...

       ---

Witold Jagiełłowicz napisał o sobie: urodzony w 1967 roku w Trzciance. Pierwsze prawdziwe lekcje fotografii odebrał w latach 80-tych na kółku fotograficznym prowadzonym przez Henryka Króla w Trzcianeckim Domu Kultury. Współzałożyciel „Foto Klubu MC” i od początku jego powstania aktywny uczestnik licznych akcji artystycznych, wystaw i sympozjów fotograficznych organizowanych przez Trzcianecki Klub. Członek Zarządu  Nadnoteckiej Fundacji Artystycznej.
Po krótkiej przygodzie z fotografią prasową w latach 1992-1997 ,dokonuje oddzielenia życia zawodowego od pasji fotograficznej, którą traktuje jako przestrzeń wolności. Wraz z Bogusławem Biegowskim i Pawłem Kosickim jest współinicjatorem powstania w październiku 2008 roku Kolektywu Fotograficznego „Świetlica” skupiającego ludzi wcielających w życie utopijną idę kolektywnej pracy twórczej z zachowaniem i wspieraniem indywidualnych postaw artystycznych. Jest współautorem i uczestnikiem wielu działań fotograficznych realizowanych przez „Świetlicę”.






Piosenka o końcu świata

Czesław Miłosz
      W dzień końca świata
      Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
      Rybak naprawia błyszczącą sieć.
      Skaczą w morzu wesołe delfiny,
      Młode wróble czepiają się rynny
      I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.
      W dzień końca świata
      Kobiety idą polem pod parasolkami,
      Pijak zasypia na brzegu trawnika,
      Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
      I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
      Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
      I noc gwiaździstą odmyka.

      A którzy czekali błyskawic i gromów,
      Są zawiedzeni.
      A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
      Nie wierzą, że staje się już.
      Dopóki słońce i księżyc są w górze,
      Dopóki trzmiel nawiedza różę,
      Dopóki dzieci różowe się rodzą,
      Nikt nie wierzy, że staje się już.

      Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
      Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
      Powiada przewiązując pomidory:
      Innego końca świata nie będzie,
      Innego końca świata nie będzie.

Ocalenie, 1945

..: Notatki z prowincji :..

Notatki z prowincji. Listy z Suicide City 1.

Świat się szybko zmienia, zmienia się internet, powoli zmienia się i ten blog. Od jakiegoś czasu staje się dla mnie - jak to kiedyś p...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Obserwatorzy